Weszłam do ambulansu i opadły mi ręce. Deska, wata, woda utleniona i nożyczki. Ot, całe wyposażenie zespołu ratownictwa medycznego. To wcale nie był sen, to rzeczywistość w Ghanie. Zaczęłam pracę w Akrze, dwa dni po tym jak uzyskałam tytułu ratownika medycznego. Spakowałam walizki i ruszyłam do Afryki. Wielu uznałoby to za szalone, ale mnie już od dawna codzienność nie wystarczyła. To w Ghanie w epicentrum cholery znalazłam swój sens życia.
Mam na imię Kasia. Jestem ratownikiem medycznym. Spędziłam ponad rok pracując w Afryce Zachodniej. Na początku jako koordynator programów profilaktycznych a następnie jako konsultant ds. ratownictwa, ale do ostatniego dnia nazywana po prostu „Obruni”, czyli Biały człowiek.
Koordynator programów profilaktycznych brzmi tak dumnie. Przez pierwszy miesiąc pracowałam w społeczności ucząc higieny rąk. Słyszałam, że należy je myć tylko po jedzeniu, bo wtedy są brudne. Każdego dnia czułam, jakbym miała do wykonania “mission impossible”. Każdego dnia próbowałam wytłumaczyć im, że na rękach są bakterie a bakterie wywołują choroby. Jeśli nie będą myli rąk przed jedzeniem, po wyjściu z toalety itd. będą chorować. Próbowałam najprościej tłumaczyć, jak do dzieci w przedszkolu. Któregoś dnia sfrustrowana brakiem efektów powiedziałam im, że na ich rękach są takie małe niewidzialne diabełki, które ich opętają, jeśli nie będą myć rąk. I… poskutkowało. Groźba opętania zawsze skutkowała, chociaż starałam się jej nie nadużywać, żeby nie wyjść na wiedźmę.
Tego samego dnia wróciłam do biura i napisałam mój pierwszy program profilaktyczny przeciwko cholerze. Program, który jest prowadzony do dzisiaj. Od czasu do czasu dostaję wiadomości od tłumaczki, opowiada jak rok po moim wyjeździe dzieci nadal śpiewają na ulicach refren napisanej przeze mnie piosenki „Wash your hands, wash your hands, before eating wash your hands”.
Bycie Obruni w Ghanie wcale nie było łatwe. Biały jest sensacją na ulicach. Biegały za mną tłumy dzieci, dorośli prosili o kilka słów rozmowy (zazwyczaj na koniec domagając się pieniędzy od „bogatych”). Każdy chciał, żeby mu pomachać, zrobić sobie zdjęcie, uśmiechnąć się. Na początku to jest fajne, można się poczuć jak gwiazda. Jednak po kilku miesiącach zaczyna doskwierać brak prywatności. Wszędzie podążały za mną tłumy, nie mogłam liczyć nawet na moment prywatności poza swoim pokojem. Czułam się inna, wyobcowana. Dopiero nauczenie się plemiennego języka akwepem twi powoduje wzrost solidarności. Już po kilku tygodniach każde moje słowo mogło wywołać uśmiech na twarzach ghanejczyków.
W pracy też na początku było trudno. Traktują białych jak przyzwyczajonych do lepszego życia mądrali, którzy nie znają miejscowych realiów. I rzeczywiście tak jest, wszystkie moje pomysły, które miałam przed wyjazdem na Czarny Ląd, legły w gruzach. Potrzeba wielu obserwacji, aby zrozumieć miejscowe realia i zacząć pracować efektywnie. To dlatego zachodnie programy nauczania pierwszej pomocy nie są skuteczne. Trzeba przystosować je do miejscowego systemu edukacji, warunków sprzętowych i kulturowych oraz występujących najczęściej chorób.
Starałam się żyć jak miejscowi. Jeść na śniadanie banany albo chleb z ręcznie robionym masłem orzechowym od sąsiadów. Na obiad wybierałam się ze znajomymi do pobliskiej ‘restauracji’, którą polski SANEPID zamknąłby za złamanie wszelkich przepisów. Jadałam smażone banany, fufu, red red, yollof rice czy banku. Raz nawet spróbowałam sylwestrowego szczura. Jedzenie na początku odstrasza wyglądem, ale wystarczy zamknąć oczy i się przełamać. Wszystkiego w życiu trzeba spróbować.
Pamiętam jak innego dnia prowadziłam zajęcia dla niepiśmiennych kobiet. Przychodziły potajemnie przed mężami, żeby uczyć się czytania, pisania i zasad pierwszej pomocy. Zapytałam je, co wiedzą na temat przyczyn drgawek. Jednogłośnie odpowiedziały, że przyczyną jest opętanie. Egzorcyzmy są lekiem pierwszego rzutu w wiejskich społecznościach. Dlatego często ludzie trafiają do szpitala zdecydowanie za późno, kiedy już nic nie można zrobić. Nie raz się o tym przekonałam, dlatego moją misją było szerzenie wiedzy na tematy związane z medycyną i przekonywanie społeczności do zaufania służbie zdrowia.
Często koledzy- ratownicy pytają mnie: Jak było w Afryce? Trudno opowiedzieć w kilku słowach. Sprzętu niewiele, więc kreatywność była w cenie. Rękawiczki, wata, żele antybakteryjne, nożyczki- tego było pod dostatkiem. Poza tym kilka bandaży, chust trójkątnych, krzesełko kardiologiczne, dwie deski (bez speed blocków i pasów) i dwie butle tlenowe… oczywiście puste. Mniej więcej tak wyglądało wyposażenie zespołu ratownictwa medycznego. Dlaczego? Bo ich nie stać na zakup sprzętu. Używają tego, co dostaną. A zapytacie, co z karetką… Czasem jest a czasem jej nie ma. Kierowcy opłacani są z funduszy dla biura i instruktorów, więc jeśli są tam potrzebni, to są pod telefonem… 10 km od bazy.
Jak pech to pech. Jednego dnia karetki nie mieliśmy. Kiedy dotarło zgłoszenie, okazało się, że dystans mogliśmy pokonać piechotą. Normalnie cud. Niestety na miejscu już nie było tak kolorowo. Potrącenie przez samochód. Zawiodły hamulce. W tym kraju to mnie nie dziwi. 80% samochodów nadaje się tylko na złom. Krwotok z tętnicy udowej, zaczęła wpadać we wstrząs. Czekać na karetkę czy nie czekać? Padła decyzja, że trzeba jechać. Na szybkiego pożyczyliśmy… tro tro (taki mały autobus w stanie ledwie nadającym się do jazdy). Kierownik zespołu poprosił ludzi o szybkie opuszczenie pojazdu. Na miejscu zapakowaliśmy pacjentkę na deskę a deskę do tro tro. Pozycja bokiem do kierunku jazdy, nawet jej nie skomentuję, ale innej opcji nie było. Boczne drzwi się nie zamknęły, więc nogi pacjentce trochę wystawały, a my dzielnie trzymaliśmy drzwi i deskę. 20 km do szpitala. Kierowca na szczęście doświadczony i pomimo prędkości nie widziałam śmierci przed oczami. Dojechaliśmy. Pacjentka też.
Jednego razu zawieźliśmy pacjenta na izbę przyjęć. Śpiączka spowodowana malarią. Tłumy na SOR w Polsce to nic w porównaniu do ghanejskiej poczekalni. Noszami torowaliśmy sobie przejście. Pomyślałam, że to idealne warunki do rozprzestrzeniania się Eboli. Temperatura mierzona była dopiero za zamkniętymi drzwiami po kilkugodzinnym oczekiwaniu. Tłumy stłoczonych jak śledzie w puszcze ludzi, którzy pocili się i słaniali na nogach opierając jeden o drugiego. Wystarczyłby jeden przypadek, aby kolejne epicentrum Eboli wybuchło na kilka kilometrów od kwatery głównej ONZ ds. Eboli. Po drodze zerknęliśmy na pustą salę operacyjną. Bez szyb w oknach, z zakurzonym sprzętem. Aseptyka, antyseptyka, dezynfekcja, sterylizacja… abstrakcja. Zaczęłam się zastanawiać nad wysokością mojego ubezpieczenia. Czy gdybym potrzebowała operacji to wystarczyłoby na transport do Polski?
Zostawiliśmy pacjenta na rozwiniętej na podłodze chuście. Nikt nie zapytał o parametry życiowe. Pielęgniarka nawet nie spojrzała na stworzoną przeze mnie kartę medycznych czynności ratunkowych. Każde słowo mojego raportu zostało wpuszczone jednym uchem i wypuszczone drugim. Pomyślałam, że tak współpraca wyglądać nie powinna. Tydzień później ta sama pielęgniarka trafiła na szkolenie z dokumentacji medycznej, które poprowadziłam.
W Ghanie nie istnieją regulacje prawne dotyczące ratownictwa medycznego, w związku z tym do pogotowia ratunkowego przyjmowani są technicy po 9 miesięcznym kursie przygotowującym do pracy w pogotowiu lub „ludzie z ulicy” bez wiedzy i doświadczenia. Nie znający nawet podstaw z pierwszej pomocy. Wszystko zależy od podmiotu, który jest właścicielem ambulansu i od zapotrzebowania. Jedni stawiają na doświadczenie, innym zależy jedynie na przetransportowaniu pacjenta do szpitala… najlepiej żywego. Miałam w Ghanie naprawdę dobry zespół. Brakowało im trochę wiedzy, ale nie porównujmy polskich ratowników medycznych do ghanijskich. Zaczęłam szkolenia od podstaw. Jak im opowiadałam o schemacie wywiadu SAMPLE to patrzyli na mnie jak na wybawiciela. Kiedy prowadziłam ‘urazówkę’ to powiedzieli, że rozjaśniło im się w głowach.
Mój zespół był inteligentny i chętny do nauki. Widać było, że byli bardzo zainteresowani ratownictwem, na szkoleniach byli bardzo aktywni. To oni dodawali mi motywacji do pracy, mimo braku prądu, sprzętu szkoleniowego, mimo, że musiałam wszystkie moje notatki tłumaczyć na język angielski, mimo że robiłam to w moim wolnym czasie, wieczorami i w weekendy. Z takim zespołem zdecydowanie warto było.
Po roku wróciłam do Polski i stwierdziłam, że Afryka jest sensem mojego życia, dlatego w lutym chcę tam wrócić, aby przeszkolić kolejnych 50 pracowników pogotowia. Tym razem wraz z dr Ewą Zieliński i Natalią Morawską stworzyłyśmy autorski program szkoleniowy wraz z podręcznikiem, który będzie dostosowany do warunków panujących w Ghanie.
Koszty wydania i wydruku podręcznika pokrywa Collegium Medicum im. Ludwika Rydygiera w Bydgoszczy UMK w Toruniu. Brakuje jeszcze tylko środków na bilety i wizy. Próbujemy zebrać potrzebną kwotę w ramach crowdfundingu.
Chciałbyś wspomóc finansowanie? Kliknij
Masz w domu niepotrzebny sprzęt medyczny? Chciałbyś podarować go na rzecz pogotowia ratunkowego w Ghanie? Kontakt
Życie ludzkie to najcenniejszy dar. Sprzęt medyczny i wiedza zdobyta podczas szkoleń mogą uratować tysiące ludzkich istnień w Afryce. Brakuje jeszcze tylko kilku złotówek…
1 komentarz
Niesamowite…